24 września, 15 dzień
Do granicy z Iranem zostało nam niespełna 200km, boimy się jej - nie mamy bowiem CdP, niby komuś się tam udało wjechać i bez niego ale niepewność pozostaje. Obawa jest na tyle duża, że aż nam się wstawać nie chce. Wmawiamy sobie, że a to droga musi przeschnąć, że namioty, śpiwory... Leżąc tak sobie ustalamy górną granicę "opłaty wjazdowej", rozważamy też różne opcje co zrobimy gdy myto będzie za wysokie... Robimy dosłownie wszystko by walka na granicy poczekała.
Poranne śniadanie, toaleta też zdają się trwać wieki:
W końcu rozkojarzeni ruszamy przed siebie. Nie wiem o czym każdy z nas myśli ale... ładujemy się pod prąd, na dwupasmówce! Jedziemy tak z 6-8km. Kupa znaków, kamieni, barierek chyba mnie, jako pilota zmyliła dając do zrozumienia, że ten pas jest nówka sztuka, że jeszcze wyłączony z ruchu, nie oddany jeszcze do użytku. Tomasz z tyłu też chyba za wiele nie myśli bo nie reaguje, jedzie za mną jak cień.
Na początku nikt na nas nie zważał, my prawy pasem, oni lewym ale po 2-3 klaksonie dociera do mnie, że pora się ewakuować. Przez rów rozdzielający drogę szybkiego ruchu wracamy "na swoje". Załoga stop! Trzeba otrzeźwieć.
Godzinkę później, po lewej stronie drogi, naszą uwagę przykuwa znana sylwetka - to obiekt naszych marzeń - Ararat. Niestety, nie tym razem, na razie musi nam wystarczyć krótka sesja zdjęciowa z dołu.
Mimo, że góra osnuta chmurami to budzi w nas pożądanie, wygląda tak, jakby zapraszała nas do siebie. Innym razem "maleńka".
Mając na uwadze, że motocyklami do Iranu możemy nie wjechać zaczynamy szukać jakiejś kafejki internetowej. Ostatnia szansa by dać znać rodzinie, znajomym, że żyjemy. Kafejkę znajdujemy w miarę szybko, przy głównej arterii jest tego bowiem bez liku, podobnie jak barów, sklepów. Motocykle zaparkowane, my już pod drzwiami ale... no właśnie... miała być przygoda. Zawracamy się na pięcie, wskakujemy na motocykle i jedziemy szukać netu "u lokalesów". Kilkaset metrów za miastem zjeżdżamy po prostu na stację benzynowa gdzie bratamy się z pracownikami, szefem i wbijamy na net i czaj ( z rosyjska: herbata).
Siedzimy tak już godzinę, wymieniamy się muzyką, zdjęciami, robimy sobie szereg ujęć pamiątkowych, oglądamy nawet wesele właściciela tego biznesu (czy tam jego brata - podobni jacyś a nie mogliśmy się dogadać czy to on czy nie ) na którym grała chyba jakaś słynna gwiazda, bo strasznie się tym chwalił
Kolejne litry przelanej herbaty i dostajemy zaproszenie na obiad. No w końcu...
Obok stacji benzynowej znajduje się bowiem dość duża firma, zatrudniająca podobno około 300osób. I chyba tylko dlatego ta stacja benzynowa jeszcze się trzyma bowiem lokalni wiadomo skąd maja paliwo - z oddalonego o kilkanaście km Iranu. No może nie wszyscy, ale to przecież nie jedyna stacja w mieście. A firma raczej na przemyconym paliwie nie pociągnie, wiadomo - koparki, spycharki, masa ciężarówek. I właśnie mechanikiem tychże okazuje się Musa, człowiek, który na stacji benzynowej spędza całe dnie, bowiem jak nam mówi, do dyspozycji ma być 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku ale pracuje tylko wtedy, gdy coś się zepsuje. Czasem pracuje 2 dni w tygodniu, czasem 4, a czasem na robotę czeka po 2-3tygodnie. Kiedyś wyprowadzał na szczyt Araratu turystów ale porzucił to zajęcie, to, podobno jest bardziej opłacalne, a już na pewno pewne, bo turyści raz byli, raz nie.
Zasiadamy razem do stołu i na chwilę milkniemy bowiem strawa - palce lizać!
Oczywiście z dokładką nie ma problemu, nawet w kolejce nie stoimy, wszyscy uprzejmie przepuszczają nas do samego okienka. To się nazywa kurdyjska gościnność !
Kucharze ładują nam kolejną porcję a my zadowoleni chciwie upychamy to w nasze puste, burczące brzuchy.
Po wszystkim wracamy na stację benzynową, znów rozsiadamy się wygodnie na kanapie, kolejna herbata, i kolejna. Z nudów już chyba, bo tematy do rozmów się skończyły, a nam nadal nie spieszno na granicę (fajnie nam tu) właściciel wyciąga broń. Krótką i długą. Wchodzą akurat klienci... popatrzyli niepewnie, zapłacili i wyszli szybciutko
Czas na sesję!
Zaczyna robić się późno, benzyny nie kupimy, bo za miedzą tania - kupujemy więc chociaż napój na drogę, serdecznie się żegnamy i obiecujemy, ze w razie jak będziemy tędy wracali to zajedziemy, opowiemy co i jak.
Droga do granicy - szeroka na dwa pasy, zajmujemy obydwa bowiem wieje tak, że trudno na jednym się utrzymać. 18km przed granicą zaczyna się kolejka....
cdn.
MotoGóry
E tam czołgi. Neno pojechał xt wróci F16
Neno zdajesz sobie sprawę że czekamy na ciąg dalszy?
Neno zdajesz sobie sprawę że czekamy na ciąg dalszy?
"Podczas dobrej jazdy na motocyklu przeżywasz więcej w ciągu 5 minut niż niektórzy ludzie przez całe swoje życie."
Niecierpliwie czekamy - zapomniałeś dodać
Doświadczenie przychodzi z wiekiem...najczęściej jest to wieko od trumny
Sorki Panowie.
Miałem pociągnąć dalej kolejnego dnia a tym czasem chyba dopiero w weekend, najwcześniej dzisiejsze (piątkowe) popołudnie - robota ;( Wybaczcie!
Miałem pociągnąć dalej kolejnego dnia a tym czasem chyba dopiero w weekend, najwcześniej dzisiejsze (piątkowe) popołudnie - robota ;( Wybaczcie!
Sorki, robota...
(...)
Przygraniczny korek robi na nas niesamowite wrażenie. Nawet nie chcę wiedzieć jak długo czekają tu kierowcy aut. W koło żadnej toalety, lasku, górki... nic ! Tylko syf - pełno opakowań itp śmieci. Omijamy to powolutku lewym pasem, jedziemy ostrożnie bojąc się by nic z pomiędzy aut nie wpadło nam pod koła. Wieje, niesamowicie wieje!
Granica turecka - szybko i sprawnie. Nie spędzamy tu więcej niż 30 minut a i to wszystko przez opieszałość urzędników, bo ten sobie gdzieś poszedł, a ten chciał sobie z kimś pogadać. Na szczęście zupełnie nam się nie spieszy i przyjmujemy to na klatę, mamy zresztą o czym dyskutować. Głównie o tym czy nas wpuszczą, czy nie
Mnie zawracają, Tomasz ma stać i czekać. Wysyłają mnie na "prześwietlenie" a w zasadzie nie mnie a motocykl. Dojeżdżam spokojnie na miejsce, kierowcy ciężarówek z uśmiechem na ustach machają bym ich ominął i ustawił się jako pierwszy w kolejce. Uff... w innym wypadku zastała by nas noc.
Po 10 minutach motocykl umieszczam w hangarze i czekam. Skaner przejeżdża i już mogę jechać dalej, bez kwitków, bez niczego. Dziwne. No ale jak każą, to jadę
Zielona, masywna brama, za nią uzbrojony człowiek. Zamknięta. Trzeba czekać. Ustawiamy się grzecznie w kolejce. Po kwadransie jesteśmy już na terytorium Iranu.
Motocyklami nikt się nie interesuje, szybka kontrola dokumentów, pytanie czy nic nie przemycamy i przemiły celnik prowadzi nas do okienka gdzie stemplują nam paszporty.
Serce raduje mi się, normalnie nie wieże! Udało się!
Radość ma trwała jeszcze 15 sekund bowiem przemiły celnik prowadzi nas do stoliczka w zatłoczonym acz dużym pomieszczeniu gdzie z ust kolejnego urzędnika pada magiczne Carnet de Passage....
Noszzzz kur**, wiedziałem, wiedziałem... To kara za zbyt wczesną radość.
No cóż było robić - udajemy głupków, którzy pierwszy raz słyszą o czymś takim:
- No przecież nasi znajomi byli tu 3mce temu i wjechali bez, więc my tez możemy, prawda?
- Nie, nie możecie
-No ale oni wjechali
-Oj na pewno nie, bez tego dokumentu się nie da
- Wjechali, naprawdę. Zapłacili 100$ i wjechali.
Panowi patrzą na siebie ale chyba za dużo świadków...
- Już dobrze nie pamiętam 100, może 150 - jakoś tak - mówię.
- Nie da się, naprawdę - nie możemy wam pomóc.
I zaczynają się godzinne pertraktacje, a że może tylko 24h tranzyt do Armenii z kaucją w wysokości 3000$, a może to, a może tamto...
W końcu decydujemy się na coś, co zaproponował nam nasz przyjaciel, nasza pogodynka w jednym - Mirek. Za podobno grosze zostawiamy nasze motocykle na parkingu celnym. A ileż to zachodu... kolejna godzina ucieka. Gdzieś tak po 3, może nawet 4h jeżdżenia tam i z powrotem, wypisaniu sterty dokumentów, opłaceniu tego i owego - opuszczamy granicę.
Zmierzcha. Silny wiatr roznosi piasek po pustym chodniku, po chodniku którym z wypchanymi po brzegi plecakami idzie dwóch... motocyklistów. Idziemy, idziemy a obok nas taksówki, które trąbią na nas, zapraszając tym samym do środka. My jednak twardo stawiamy, że Iran robimy za 100$ i kasy na takie wygody jak TAXI nie ma i nie będzie
Kierowcy nie dają jednak za wygraną. Odchodzi jeden, pojawia się następny a kolejka tych, którym trzeb odmówić jest długa, naprawdę długa. Po 10tym ja już pękam ze śmiechu, Tomasz jeszcze trzyma fason. Cena zbita już do śmiesznej wartości ale my pozostajemy twardzi. 3km dalej, w centrum miasta robimy zakupy, wykorzystując fakt, że jeszcze coś jest otwarte. Jest dobrze, jest tanio.
Kolejne 3km za nami, uff, w końcu jesteśmy za miastem, na wylotówce. Kciuk w górę i zabawa znów się zaczyna. TAXI, prywatne auta – każdy chce nas podwieźć jednak każdy chce za to zielone. Zabawa trwa tak przez ponad godzinę i w końcu się poddajemy. Z naszej 100$ puli tracimy po 2.5 i za 5$ banknot lądujemy jakieś 40km dalej. Znów w centrum miasta – tym razem o dźwięcznej nazwie Maku.
Ileż to miasto miało kilometrów... do końca nie daliśmy rady dojść ale zacznijmy może od początku.
Wysadzają nas w centrum. Rzut oka na navi i już wiemy gdzie się kierować. Ruszamy. Cel jest jeden: wyjść na rogatki i złapać stopa. Tylko kto nam się w nocy zatrzyma ? Idziemu tak i idziemy, kilometr za kilometrem, dziękujemy taksówce za taksówką za chęć podwiezienia. Kurs do Tabriz, oddalonego o ponad 250km kosztować by nas miał poniżej 100$ ale... „to wszystko co mamy”
Idziemy więc dalej. Nagle zatrzymuje się jakiś młody jegomość, oczywiście nikt z nich nie mówi po angielsku i przekonująco namawia nas do tego, byśmy wsiedli do auta. Nie wiemy dlaczego ale dajemy się skusić... I to był błąd Chyba źle go zrozumieliśmy. Koleś wiezie nas do hotelu... niestety wraca do centrum, kilka kilometrów...
Jedyny plus całej tej sytuacji to to, że właściciel mówi po angielsku i oznajmi nam ,że może nas przenocować za prawie „wszystko co mamy” bo i tak dziś z Maku się nie wydostaniemy, no chyba, że TAXI. Autobusy ruszają jutro.
My nie wyjedziemy? My? Oburzamy się , wracamy do drogi głównej, obieramy kierunek południe i chyba z 30minut maszerujemy do punktu z którego zabrał nas koleś... śmiejemy się sami z siebie. Ciekawe co jeszcze czeka nas tego dnia, wieczoru, tej nocy....
Idziemy, za nami już grube kilometry, zagadują nas ludzie, oczywiście w swoim ojczystym języku więc kończy się na kilku mimikach i rozchodzimy się, każdy w swoim kierunku, my na południe, oni z reguły na północ. W końcu na rondzie zatrzymuje się ciężarówka, wyskakuje z niej Irańczyk i zagaduje do nas, słabym ale jednak angielskim. Tłumaczy nam o kulturze „jazdy na stopa” o tym, że takie coś tu nie funkcjonuje, i szkoda naszego czasu. Pyta gdzie chcemy jechać, więc odpowiadamy mu, że najchętniej to do Teheranu. Co prawda tam nie jedzie ale co tam, podrzuci nas! Pokazuje nam gdzie mamy się zjawić jutro o 4 AM i zostawia nas. Hmm... zaczynamy więc szukać miejsca, gdzie by tu przenocować... pod mostem jeszcze nie spaliśmy, w parku też nie ale jakoś tak niebezpiecznie się w tych miejscach czujemy, pełno tez szkieł i ogólny syf, nie, nie jest dobrze – ruszamy dalej.
2km dalej mamy dość, wbijamy w jakiś wybudowany a jeszcze nie skończony budynek, wchodzimy na pierwsze piętro i po krótkiej kłótni czy śpimy w namiocie czy bez usypiamy. Oczywiście w namiocie
Zdjęcie słabe bo i aparat wiekowy. Ale pamiątka jest!
Rano wbijamy się do ciężarówki i ruszamy po przygodę. Eh... to był czas, piękny czas!
Oczywiście nim dotarliśmy w umówione miejsce... ale o tym w kolejnym odcinku
No.. to teraz mogę iść z czystym sumieniem pakować Wasze koszulki. Jutro z rana skok na pocztę
(...)
Przygraniczny korek robi na nas niesamowite wrażenie. Nawet nie chcę wiedzieć jak długo czekają tu kierowcy aut. W koło żadnej toalety, lasku, górki... nic ! Tylko syf - pełno opakowań itp śmieci. Omijamy to powolutku lewym pasem, jedziemy ostrożnie bojąc się by nic z pomiędzy aut nie wpadło nam pod koła. Wieje, niesamowicie wieje!
Granica turecka - szybko i sprawnie. Nie spędzamy tu więcej niż 30 minut a i to wszystko przez opieszałość urzędników, bo ten sobie gdzieś poszedł, a ten chciał sobie z kimś pogadać. Na szczęście zupełnie nam się nie spieszy i przyjmujemy to na klatę, mamy zresztą o czym dyskutować. Głównie o tym czy nas wpuszczą, czy nie
Mnie zawracają, Tomasz ma stać i czekać. Wysyłają mnie na "prześwietlenie" a w zasadzie nie mnie a motocykl. Dojeżdżam spokojnie na miejsce, kierowcy ciężarówek z uśmiechem na ustach machają bym ich ominął i ustawił się jako pierwszy w kolejce. Uff... w innym wypadku zastała by nas noc.
Po 10 minutach motocykl umieszczam w hangarze i czekam. Skaner przejeżdża i już mogę jechać dalej, bez kwitków, bez niczego. Dziwne. No ale jak każą, to jadę
Zielona, masywna brama, za nią uzbrojony człowiek. Zamknięta. Trzeba czekać. Ustawiamy się grzecznie w kolejce. Po kwadransie jesteśmy już na terytorium Iranu.
Motocyklami nikt się nie interesuje, szybka kontrola dokumentów, pytanie czy nic nie przemycamy i przemiły celnik prowadzi nas do okienka gdzie stemplują nam paszporty.
Serce raduje mi się, normalnie nie wieże! Udało się!
Radość ma trwała jeszcze 15 sekund bowiem przemiły celnik prowadzi nas do stoliczka w zatłoczonym acz dużym pomieszczeniu gdzie z ust kolejnego urzędnika pada magiczne Carnet de Passage....
Noszzzz kur**, wiedziałem, wiedziałem... To kara za zbyt wczesną radość.
No cóż było robić - udajemy głupków, którzy pierwszy raz słyszą o czymś takim:
- No przecież nasi znajomi byli tu 3mce temu i wjechali bez, więc my tez możemy, prawda?
- Nie, nie możecie
-No ale oni wjechali
-Oj na pewno nie, bez tego dokumentu się nie da
- Wjechali, naprawdę. Zapłacili 100$ i wjechali.
Panowi patrzą na siebie ale chyba za dużo świadków...
- Już dobrze nie pamiętam 100, może 150 - jakoś tak - mówię.
- Nie da się, naprawdę - nie możemy wam pomóc.
I zaczynają się godzinne pertraktacje, a że może tylko 24h tranzyt do Armenii z kaucją w wysokości 3000$, a może to, a może tamto...
W końcu decydujemy się na coś, co zaproponował nam nasz przyjaciel, nasza pogodynka w jednym - Mirek. Za podobno grosze zostawiamy nasze motocykle na parkingu celnym. A ileż to zachodu... kolejna godzina ucieka. Gdzieś tak po 3, może nawet 4h jeżdżenia tam i z powrotem, wypisaniu sterty dokumentów, opłaceniu tego i owego - opuszczamy granicę.
Zmierzcha. Silny wiatr roznosi piasek po pustym chodniku, po chodniku którym z wypchanymi po brzegi plecakami idzie dwóch... motocyklistów. Idziemy, idziemy a obok nas taksówki, które trąbią na nas, zapraszając tym samym do środka. My jednak twardo stawiamy, że Iran robimy za 100$ i kasy na takie wygody jak TAXI nie ma i nie będzie
Kierowcy nie dają jednak za wygraną. Odchodzi jeden, pojawia się następny a kolejka tych, którym trzeb odmówić jest długa, naprawdę długa. Po 10tym ja już pękam ze śmiechu, Tomasz jeszcze trzyma fason. Cena zbita już do śmiesznej wartości ale my pozostajemy twardzi. 3km dalej, w centrum miasta robimy zakupy, wykorzystując fakt, że jeszcze coś jest otwarte. Jest dobrze, jest tanio.
Kolejne 3km za nami, uff, w końcu jesteśmy za miastem, na wylotówce. Kciuk w górę i zabawa znów się zaczyna. TAXI, prywatne auta – każdy chce nas podwieźć jednak każdy chce za to zielone. Zabawa trwa tak przez ponad godzinę i w końcu się poddajemy. Z naszej 100$ puli tracimy po 2.5 i za 5$ banknot lądujemy jakieś 40km dalej. Znów w centrum miasta – tym razem o dźwięcznej nazwie Maku.
Ileż to miasto miało kilometrów... do końca nie daliśmy rady dojść ale zacznijmy może od początku.
Wysadzają nas w centrum. Rzut oka na navi i już wiemy gdzie się kierować. Ruszamy. Cel jest jeden: wyjść na rogatki i złapać stopa. Tylko kto nam się w nocy zatrzyma ? Idziemu tak i idziemy, kilometr za kilometrem, dziękujemy taksówce za taksówką za chęć podwiezienia. Kurs do Tabriz, oddalonego o ponad 250km kosztować by nas miał poniżej 100$ ale... „to wszystko co mamy”
Idziemy więc dalej. Nagle zatrzymuje się jakiś młody jegomość, oczywiście nikt z nich nie mówi po angielsku i przekonująco namawia nas do tego, byśmy wsiedli do auta. Nie wiemy dlaczego ale dajemy się skusić... I to był błąd Chyba źle go zrozumieliśmy. Koleś wiezie nas do hotelu... niestety wraca do centrum, kilka kilometrów...
Jedyny plus całej tej sytuacji to to, że właściciel mówi po angielsku i oznajmi nam ,że może nas przenocować za prawie „wszystko co mamy” bo i tak dziś z Maku się nie wydostaniemy, no chyba, że TAXI. Autobusy ruszają jutro.
My nie wyjedziemy? My? Oburzamy się , wracamy do drogi głównej, obieramy kierunek południe i chyba z 30minut maszerujemy do punktu z którego zabrał nas koleś... śmiejemy się sami z siebie. Ciekawe co jeszcze czeka nas tego dnia, wieczoru, tej nocy....
Idziemy, za nami już grube kilometry, zagadują nas ludzie, oczywiście w swoim ojczystym języku więc kończy się na kilku mimikach i rozchodzimy się, każdy w swoim kierunku, my na południe, oni z reguły na północ. W końcu na rondzie zatrzymuje się ciężarówka, wyskakuje z niej Irańczyk i zagaduje do nas, słabym ale jednak angielskim. Tłumaczy nam o kulturze „jazdy na stopa” o tym, że takie coś tu nie funkcjonuje, i szkoda naszego czasu. Pyta gdzie chcemy jechać, więc odpowiadamy mu, że najchętniej to do Teheranu. Co prawda tam nie jedzie ale co tam, podrzuci nas! Pokazuje nam gdzie mamy się zjawić jutro o 4 AM i zostawia nas. Hmm... zaczynamy więc szukać miejsca, gdzie by tu przenocować... pod mostem jeszcze nie spaliśmy, w parku też nie ale jakoś tak niebezpiecznie się w tych miejscach czujemy, pełno tez szkieł i ogólny syf, nie, nie jest dobrze – ruszamy dalej.
2km dalej mamy dość, wbijamy w jakiś wybudowany a jeszcze nie skończony budynek, wchodzimy na pierwsze piętro i po krótkiej kłótni czy śpimy w namiocie czy bez usypiamy. Oczywiście w namiocie
Zdjęcie słabe bo i aparat wiekowy. Ale pamiątka jest!
Rano wbijamy się do ciężarówki i ruszamy po przygodę. Eh... to był czas, piękny czas!
Oczywiście nim dotarliśmy w umówione miejsce... ale o tym w kolejnym odcinku
No.. to teraz mogę iść z czystym sumieniem pakować Wasze koszulki. Jutro z rana skok na pocztę
Środa 25 września, dzień 15.
O 3:30AM budzi nas dźwięk telefonu, budzika. Leci "Monday morning". Mamy 30 minut by się zebrać i dotrzeć do umówionego miejsca spotkania tyle, że nam się naprawdę nie chce... Jakoś mobilizujemy się lecz czas upływa na tyle, że nie zdążymy na 100%. Puszczam więc Tomasza przodem a ja zostaję, składam namiot i ruszam w pogoń.
Na stację benzynową wbiegam z namiotem w ręku, nie było czasu przytroczyć go do plecaka.
4:06, silnik już pracuje. Rzucamy plecaki na pakę chińskiej ciężarówki, sami ładujemy się do szoferki i ruszamy. Kierunek Teheran!
2h później mamy za sobą niecałe 110km. Prędkość jazdy nie przekracza 75km/h a w dodatku kierowca na co główniejszych skrzyżowaniach biega do policjantów z jakimiś papierami i coś rejestruje. Niestety bariera językowa nie pozwala nam ustali co i po co.
Tankowanie niewielkiej ilości paliwa trwa chyba z 30 minut: kolejki, bieganina z jakimiś kartami, kwitkami, gotówka...
W końcu jednak ruszamy dalej. Zmieniają się widoki, zaczyna robić się ciepło. Droga idealna, dwupasmowa, o dobrej jakości nawierzchni, paliwo tanie - RAJ!
Czas płynie wolno, równie wolno nakręcamy kilometry. Ogarnia nas senność, co chwilę przysypiamy. Czas urozmaica nam jedynie kierowca co jakiś czas zatrzymując się i kupując nam to herbatę, to chleb (ciepły, prosto z pieca - pycha!).
W południe zatrzymujemy się na skromny obiad - chłopina znów nie pozwala nam zapłacić.
Puszczamy więc go przodem do auta, udając, że chcemy coś załatwić jeszcze i kupujemy trochę przekąsek na drogę. Chociaż tyle możemy zrobić.
Po obiadku zaczynamy dyskusję czy na pewno chcemy do Teheranu, przypominam, że kierowca wcale tam nie jedzie ale ma zamiar nadłożyć drogi i nas tam zawieźć. Ostatecznie dajemy mu się przekonać i jedziemy do podobno najczęściej odwiedzanego miasta w Iranie, perełki - Isfahan.
"Nasza" ciężarówka:
Pod Teheranem ruch wzrasta, a piękne krajobrazy ustępują początkowo miejsca polom uprawnym, sadom, by później te poddały się wielkim fabrykom, halom, magazynom. Widok przestał cieszyć oko.
Mijamy Teheran, droga zwęża się w jedną nitkę, robi się korek.
I tak praktycznie do zmroku. W miarę oddalania się od stolicy robi się luźniej, my zasypiamy a kierowca ciśnie dalej, jak nam tłumaczy da radę, robi to od lat.
Gdzieś koło 1-2AM jesteśmy na przedmieściach Isfahanu, celu naszej podróży. My chcemy do centrum, kierowca też tam się udaje ale na razie chce się przespać, firmę do której jedzie z towarem otwierają bowiem o 6AM. Lądujemy więc na pace, rozkładamy maty, śpiwory i zasypiamy na rurkach. 3h później nasz driver budzi nas, uprzedza byśmy nie wystraszyli się, nie wypadli, bowiem on rusza....
:D
Tak dojeżdżamy do centrum, do parku, gdzie kierowca pozbywa nas się w trybie błyskawicznym, każąc sen skończyć w pobliskim parku.
- Nikt tu was nie ruszy - oznajmia i odjeżdża....
Jakoś nam się tu nie podoba... Pakujemy manatki i ruszamy przed siebie, za bardzo nawet nie wiem gdzie się podziać. Bez mapy, przewodnika, na szczęście z nawigacja - ruszamy na czuja w miasto. Godzinę później, na ławkach w parku - rozkładamy się wygodnie i usypiamy.
Pamiątkowe foto:
Dziś blisko 1200km.
O 3:30AM budzi nas dźwięk telefonu, budzika. Leci "Monday morning". Mamy 30 minut by się zebrać i dotrzeć do umówionego miejsca spotkania tyle, że nam się naprawdę nie chce... Jakoś mobilizujemy się lecz czas upływa na tyle, że nie zdążymy na 100%. Puszczam więc Tomasza przodem a ja zostaję, składam namiot i ruszam w pogoń.
Na stację benzynową wbiegam z namiotem w ręku, nie było czasu przytroczyć go do plecaka.
4:06, silnik już pracuje. Rzucamy plecaki na pakę chińskiej ciężarówki, sami ładujemy się do szoferki i ruszamy. Kierunek Teheran!
2h później mamy za sobą niecałe 110km. Prędkość jazdy nie przekracza 75km/h a w dodatku kierowca na co główniejszych skrzyżowaniach biega do policjantów z jakimiś papierami i coś rejestruje. Niestety bariera językowa nie pozwala nam ustali co i po co.
Tankowanie niewielkiej ilości paliwa trwa chyba z 30 minut: kolejki, bieganina z jakimiś kartami, kwitkami, gotówka...
W końcu jednak ruszamy dalej. Zmieniają się widoki, zaczyna robić się ciepło. Droga idealna, dwupasmowa, o dobrej jakości nawierzchni, paliwo tanie - RAJ!
Czas płynie wolno, równie wolno nakręcamy kilometry. Ogarnia nas senność, co chwilę przysypiamy. Czas urozmaica nam jedynie kierowca co jakiś czas zatrzymując się i kupując nam to herbatę, to chleb (ciepły, prosto z pieca - pycha!).
W południe zatrzymujemy się na skromny obiad - chłopina znów nie pozwala nam zapłacić.
Puszczamy więc go przodem do auta, udając, że chcemy coś załatwić jeszcze i kupujemy trochę przekąsek na drogę. Chociaż tyle możemy zrobić.
Po obiadku zaczynamy dyskusję czy na pewno chcemy do Teheranu, przypominam, że kierowca wcale tam nie jedzie ale ma zamiar nadłożyć drogi i nas tam zawieźć. Ostatecznie dajemy mu się przekonać i jedziemy do podobno najczęściej odwiedzanego miasta w Iranie, perełki - Isfahan.
"Nasza" ciężarówka:
Pod Teheranem ruch wzrasta, a piękne krajobrazy ustępują początkowo miejsca polom uprawnym, sadom, by później te poddały się wielkim fabrykom, halom, magazynom. Widok przestał cieszyć oko.
Mijamy Teheran, droga zwęża się w jedną nitkę, robi się korek.
I tak praktycznie do zmroku. W miarę oddalania się od stolicy robi się luźniej, my zasypiamy a kierowca ciśnie dalej, jak nam tłumaczy da radę, robi to od lat.
Gdzieś koło 1-2AM jesteśmy na przedmieściach Isfahanu, celu naszej podróży. My chcemy do centrum, kierowca też tam się udaje ale na razie chce się przespać, firmę do której jedzie z towarem otwierają bowiem o 6AM. Lądujemy więc na pace, rozkładamy maty, śpiwory i zasypiamy na rurkach. 3h później nasz driver budzi nas, uprzedza byśmy nie wystraszyli się, nie wypadli, bowiem on rusza....
:D
Tak dojeżdżamy do centrum, do parku, gdzie kierowca pozbywa nas się w trybie błyskawicznym, każąc sen skończyć w pobliskim parku.
- Nikt tu was nie ruszy - oznajmia i odjeżdża....
Jakoś nam się tu nie podoba... Pakujemy manatki i ruszamy przed siebie, za bardzo nawet nie wiem gdzie się podziać. Bez mapy, przewodnika, na szczęście z nawigacja - ruszamy na czuja w miasto. Godzinę później, na ławkach w parku - rozkładamy się wygodnie i usypiamy.
Pamiątkowe foto:
Dziś blisko 1200km.
Czwartek 26 września, dzień 16
Budzimy się na ławkach w parku. Niestety nie udało posapać się za długo, było tego raptem ze 3 kwadranse. W parku zaczął się cyrk jakiego do tej pory żaden z nas nie widział na oczy. Ludzie podzieleni w grupy, jeden "prowader" na jedną grupę i ćwiczą! Większość to emeryci ale dawało się widzieć również matki z dziećmi, kilku młodych mężczyzn. Sporo ludzi biega po parku, jeszcze więcej ćwiczy na specjalnych przyrządach, których tu nie brakuj. Jak by mi ktoś takie rzeczy o Iranie opowiedział, to bym nie uwierzył. Leżymy więc tak z godzinę, obserwując całe to zamieszanie, które miast ustępować narasta w siłę!
Wstajemy. I... pierwsza osoba, która znalazła się koło nas od razu pyta jak może nam pomóc. Puki leżeliśmy - nikt nam nie przeszkadzał. Co za ludzie! Co za naród! Ale żeby nie było kolorowo to z szaletu miejskiego radzę korzystać tylko tym zdesperowanym
Isfahan to ponad 2 mln miasto, trzecie co do wielkości w Iranie. Park, w którym odpoczywamy mieści się co prawda prawie w centrum ale by coś zwiedzić, zobaczyć to, z czego tak naprawdę to miasto słynie musimy udać się do ścisłego centrum, z tym, że nie bardzo wiemy gdzie ono się znajduje. Brak mapy, przewodnika - mamy za swoje.
Wyciągam więc nawigację, wbijam punkt i ruszamy. Za nami już 10km marszu, przed - podobno jeszcze ponad 10...
Tymczasem po drodze do centrum:
Przez chwilę nawet myślałem, że się zgubiliśmy, takie widoki w mieście wielkości naszej stolicy... w bezpośredniej bliskości centrum. nawigacja jednak każe iść dalej, więc idziemy. Słonko zaczyna grzać, w końcu chciało by się powiedzieć.
Robimy się troszkę głodni, odwiedzamy więc jeden sklep, potem kolejny... lipa - wyboru prawie nie ma. Co oni tu jedzą ? Kończy się na słodyczach i butelce coli.
Lądujemy w kolejnym parku, których jak się później okaże nie brakuje w Irańskich miastach, które zdają się być ulubionymi miejscami spotkań ludzi, niezależnie od pory dnia czy nocy.
Czas zdaje się nam nie płynąć, podobnie jak miejscowi my również leżymy sobie w cieniu wsłuchani w dźwięk pracującej nieopodal fontanny. Cisza, spokój, zimna cola... żyć nie umierać.
Za nami tego dnia jakieś 20km a dopiero doczłapaliśmy się do taniego hoteliku. Za całe 11$ spędzimy tu noc. Co prawda brak klimy, prysznic na końcu długiego, ciemnego korytarza ale co tam. Ważne, że jest!
Robimy pranie, odświeżamy się i ruszamy w miasto - cel: pozwiedzać, najeść się, wysłać pocztówki
Obiad zaliczony:
cd. niebawem
Budzimy się na ławkach w parku. Niestety nie udało posapać się za długo, było tego raptem ze 3 kwadranse. W parku zaczął się cyrk jakiego do tej pory żaden z nas nie widział na oczy. Ludzie podzieleni w grupy, jeden "prowader" na jedną grupę i ćwiczą! Większość to emeryci ale dawało się widzieć również matki z dziećmi, kilku młodych mężczyzn. Sporo ludzi biega po parku, jeszcze więcej ćwiczy na specjalnych przyrządach, których tu nie brakuj. Jak by mi ktoś takie rzeczy o Iranie opowiedział, to bym nie uwierzył. Leżymy więc tak z godzinę, obserwując całe to zamieszanie, które miast ustępować narasta w siłę!
Wstajemy. I... pierwsza osoba, która znalazła się koło nas od razu pyta jak może nam pomóc. Puki leżeliśmy - nikt nam nie przeszkadzał. Co za ludzie! Co za naród! Ale żeby nie było kolorowo to z szaletu miejskiego radzę korzystać tylko tym zdesperowanym
Isfahan to ponad 2 mln miasto, trzecie co do wielkości w Iranie. Park, w którym odpoczywamy mieści się co prawda prawie w centrum ale by coś zwiedzić, zobaczyć to, z czego tak naprawdę to miasto słynie musimy udać się do ścisłego centrum, z tym, że nie bardzo wiemy gdzie ono się znajduje. Brak mapy, przewodnika - mamy za swoje.
Wyciągam więc nawigację, wbijam punkt i ruszamy. Za nami już 10km marszu, przed - podobno jeszcze ponad 10...
Tymczasem po drodze do centrum:
Przez chwilę nawet myślałem, że się zgubiliśmy, takie widoki w mieście wielkości naszej stolicy... w bezpośredniej bliskości centrum. nawigacja jednak każe iść dalej, więc idziemy. Słonko zaczyna grzać, w końcu chciało by się powiedzieć.
Robimy się troszkę głodni, odwiedzamy więc jeden sklep, potem kolejny... lipa - wyboru prawie nie ma. Co oni tu jedzą ? Kończy się na słodyczach i butelce coli.
Lądujemy w kolejnym parku, których jak się później okaże nie brakuje w Irańskich miastach, które zdają się być ulubionymi miejscami spotkań ludzi, niezależnie od pory dnia czy nocy.
Czas zdaje się nam nie płynąć, podobnie jak miejscowi my również leżymy sobie w cieniu wsłuchani w dźwięk pracującej nieopodal fontanny. Cisza, spokój, zimna cola... żyć nie umierać.
Za nami tego dnia jakieś 20km a dopiero doczłapaliśmy się do taniego hoteliku. Za całe 11$ spędzimy tu noc. Co prawda brak klimy, prysznic na końcu długiego, ciemnego korytarza ale co tam. Ważne, że jest!
Robimy pranie, odświeżamy się i ruszamy w miasto - cel: pozwiedzać, najeść się, wysłać pocztówki
Obiad zaliczony:
cd. niebawem
Miły przerywnik przy porządkach na forum
"Podczas dobrej jazdy na motocyklu przeżywasz więcej w ciągu 5 minut niż niektórzy ludzie przez całe swoje życie."
Brzuchy przestały burczeć więc ruszamy na miasto.
Rano odwiedziliśmy kafejkę internetową i mamy zapisane +/- co możemy zobaczyć w tym mieście, co warto a czego nie - taki nasz internetowy przewodnik, trzeba sobie jakoś w życiu radzić...
Zaliczamy więc spokojnie punkt po punkcie, pozujemy miejscowym do zdjęć. Pocztówek nie wysyłamy bo cena zaporowa a i poczty jakoś tez brak, odkładamy to na później.
Można powiedzieć, że całe popołudnie spędzamy włócząc się wewnątrz lub po okolicy Meczetu Piątkowego.
Za bardzo nie ma o czym pisać... wszędzie kasują za wstęp, nie małe zresztą pieniądze bo turysta z poza Iranu musi kupić 7 biletów (słownie: SIEDEM). Jeden taki bilet to 100.000 rial czyli na nasze złotówki to około 12zł. Niby niedużo ale w godzinę można zostać zmuszonym do zapłacenia kilku takich wejściówek, a za każdym "szlabanem" praktycznie to samo, do tego większość w remoncie. Krótko: jesteśmy delikatnie ale jednak zniesmaczeni.
I tak właśnie delikatnie zniesmaczeni wylegujemy się leniwie obserwując miejscowych, którzy odwiedzają swoje zabytki dość licznie. Leżymy, leżymy aż do czasu gdy pewnie wszystkim znane burczenie w brzuszku każe wstać i rozejrzeć się... nie, nie za restauracją. Na gwałt potrzebne jest WC !! Pytamy, rozglądamy się - nikt nic nie wie, niczego takiego tu nie ma ...
No cóż... będzie się działo - obiad był pyszny ale chyba nie za czysto podany
Rano odwiedziliśmy kafejkę internetową i mamy zapisane +/- co możemy zobaczyć w tym mieście, co warto a czego nie - taki nasz internetowy przewodnik, trzeba sobie jakoś w życiu radzić...
Zaliczamy więc spokojnie punkt po punkcie, pozujemy miejscowym do zdjęć. Pocztówek nie wysyłamy bo cena zaporowa a i poczty jakoś tez brak, odkładamy to na później.
Można powiedzieć, że całe popołudnie spędzamy włócząc się wewnątrz lub po okolicy Meczetu Piątkowego.
Za bardzo nie ma o czym pisać... wszędzie kasują za wstęp, nie małe zresztą pieniądze bo turysta z poza Iranu musi kupić 7 biletów (słownie: SIEDEM). Jeden taki bilet to 100.000 rial czyli na nasze złotówki to około 12zł. Niby niedużo ale w godzinę można zostać zmuszonym do zapłacenia kilku takich wejściówek, a za każdym "szlabanem" praktycznie to samo, do tego większość w remoncie. Krótko: jesteśmy delikatnie ale jednak zniesmaczeni.
I tak właśnie delikatnie zniesmaczeni wylegujemy się leniwie obserwując miejscowych, którzy odwiedzają swoje zabytki dość licznie. Leżymy, leżymy aż do czasu gdy pewnie wszystkim znane burczenie w brzuszku każe wstać i rozejrzeć się... nie, nie za restauracją. Na gwałt potrzebne jest WC !! Pytamy, rozglądamy się - nikt nic nie wie, niczego takiego tu nie ma ...
No cóż... będzie się działo - obiad był pyszny ale chyba nie za czysto podany
Neno i tak nic nie przebije cen w londyńskich muzeach, najtańsze są po 10-12funtów, najdroższe po 30
"Podczas dobrej jazdy na motocyklu przeżywasz więcej w ciągu 5 minut niż niektórzy ludzie przez całe swoje życie."
Czas ucieka, rozglądamy się coraz bardziej panicznie w poszukiwaniu ustronnego miejsca. Przyczepia się do nas jeszcze tzw. my friend, grzeczny acz natarczywy. A, że pokaże nami miasto, knajpy, i to, i tamto. Chyba bardziej z potrzeby niż na odczepnego prosimy by wskazał nam wiadome miejsce - udajemy się tam prawie biegiem
No a potem... jakoś tak spędzamy czas razem do 1 w nocy, włóczymy się to tu, to tam, z baru do baru, z mostu na most. Na do widzenia koleś tłumaczy nam jak rano mamy trafić na dworzec by tym razem autobusem pojechać dale, w głąb Iranu. Oczywiście, jak by nie było okazuje się kolekcjonerem monet... Dostaje to co mamy w kieszeni i zadowolony oddala się w sobie tylko znanym kierunku.
Efekt wieczornego włóczenia się po Isfahanie:
W "hotelu" meldujemy się po 1, budziki ustawiamy na 5... może pranie wyschnie :D
No a potem... jakoś tak spędzamy czas razem do 1 w nocy, włóczymy się to tu, to tam, z baru do baru, z mostu na most. Na do widzenia koleś tłumaczy nam jak rano mamy trafić na dworzec by tym razem autobusem pojechać dale, w głąb Iranu. Oczywiście, jak by nie było okazuje się kolekcjonerem monet... Dostaje to co mamy w kieszeni i zadowolony oddala się w sobie tylko znanym kierunku.
Efekt wieczornego włóczenia się po Isfahanie:
W "hotelu" meldujemy się po 1, budziki ustawiamy na 5... może pranie wyschnie :D
Londyńskie muzea maja darmowy wstęp, chyba ,że mówisz o zabytkach takich jak London Tower.bonzo pisze:Neno i tak nic nie przebije cen w londyńskich muzeach, najtańsze są po 10-12funtów, najdroższe po 30
Naprawdę wolnym można być będąć bardzo bogatym, bardzo biednym, lub jadąc na motorze przed siebie.
Jędrek, kurczę to ja trafiałem na takie co trzeba było płacić np:
http://www.iwm.org.uk/visits/churchill- ... ms/tickets
http://www.madametussauds.com/London/Bu ... fault.aspx
http://www.thedungeons.com/london/en/bo ... ffers.aspx
http://www.iwm.org.uk/visits/churchill- ... ms/tickets
http://www.madametussauds.com/London/Bu ... fault.aspx
http://www.thedungeons.com/london/en/bo ... ffers.aspx
"Podczas dobrej jazdy na motocyklu przeżywasz więcej w ciągu 5 minut niż niektórzy ludzie przez całe swoje życie."